Trening Mentalny Menedżera

   Różnica pomiędzy możliwym I niemożliwym

   leży w naszej determinacji.

   Tommy Lasorda

Bieszczady

Noc. Niebo zakryte chmurami. Jest zimno i pada. W taką pogodę psy chowają się do budy. My biegniemy. Jest 2011 rok. Bieszczady. Do przebiegnięcia po połoninach 80km. Nazywają to Biegiem Rzeźnika. Nie bez powodu. Woda wsiąka w oddychającą bluzę i robi z niej klejącą się do ciała gumę. O butach można zapomnieć. Biegniemy w czymś, co przypomina skrzyżowanie namoczonej gazety z brodzikiem. Ciemno. Wyślepiam oczy, by uważać na kamienie. Kolejny podbieg jest śliski. Potykamy się, podpieramy rękami. Z brwi ściekają stróżki wody i wpadają do oczu.

– Bez.. sensu… – wysapuje między oddechami Tomek. Pociąga nosem, po czym spluwa pod siebie. Krzywi się, jakby ktoś wrzucił mu na barki worki cementu.

– Dajemy.. radę.. – wycedzam. Dobrze to nie wygląda. Wiatr zacina deszczem. Woda wciska się między kołnierz a szyję. Jest zimno. Jeśli staniesz choćby na chwilę, od razu dostaniesz dreszczy. Szczyt. Teraz zbieg. Środkiem sączy się strumień. Po bokach kamienie. Każdy krok to loteria. Za mocno staniesz na błocie i pojedziesz jak na nartach. Skręcisz kostkę. Trafisz na kamień – to samo. Na środku strumienia mamy najlepszą przyczepność. W sumie, co za różnica przy tak mokrych butach. Tomek potyka się. Upada na tyłek.

– Cholera no…

Wstaje. Ręce ma całe w błocie. Ociera twarz z lejącej się po niej wody.

– Stary, dajmy sobie spokój.

– Dasz radę. – Mówię, choć sam mam trochę dosyć.

Musimy dobiec razem. Takie są reguły. Liczy się czas nas obu. Bez niego nie mam co biec dalej. Ruszamy.

– Ale po co? Za rok… będzie normalna… pogoda, a nie takie… bagno.

Milczę, bo w strumieniu pojawia się więcej błota i jest ślisko. Stawiam nogi jak kot. Amortyzuję. Woda wlewa się do środka. Wymienia tą ogrzaną od nóg na cholernie zimną. Warunki faktycznie parszywe. Ale zaczęliśmy. Jesteśmy w biegu. Jakoś dajemy radę.

– Za trzy… kilosy jest czekpoint… – sapie Tomek. – Siądziemy… napi…jemy się grzańca.

Znów nie odpowiadam. Bo w sumie nie wiem co. Grzańca… Pewnie, że bym się napił. Gorącego z pomarańczą wrzuconą na wierzch. A tam. Nawet takiego zwykłego z garnka. Wyobrażam sobie ciepły płyn spływający po gardle i rozchodzący się od trzewi do kręgosłupa. Jaka ulga.

Osiągamy przełęcz Żebraka. Tu wiatr przeciska się od strony połonin w kierunku Cisnej. Deszcz leci właściwie poziomo. Przejmujące zimno dochodzi do kości. Jedna myśl, to jak najszybciej stąd uciec. Wbiegamy. Znów ślisko. Trawa działa jak igielit i co chwila stopy uciekają. Nie ma mowy o technice, to raczej wdrapywanie się dwóch szaleńców na szczyt pod ostrzałem. Skupiam się na tym, żeby nie upaść. Ale myśli krążą. Jestem coraz bardziej wściekły. Faktycznie, po cholerę żeśmy się w to wkopali. W te dupiate warunki. Faktycznie za rok może być inaczej. Faktycznie wtedy byśmy dali czadu. A co możemy osiągnąć teraz? Wyobrażenie grzańca wraca do mojej głowy jak bumerang. Wręcz czuję to rozchodzące się po wnętrznościach ciepło. Wyobrażam sobie, że mam suche nogi, że stawiam je w knajpie przy kominku. W palcach zaczyna krążyć krew.

Teraz to już chyba leci grad. Małe igiełki wbijają się w twarz, wciskają pod ubranie. A może to wiatr zaczyna robić z kroplami wody co mu się żywnie podoba. Doczłapujemy na górę. Tomek przystaje. Ja też. Ocieram ręką twarz, ale tylko pozostawiam na niej więcej wody.

Wspieram ręce na krzyżu i rozglądam się po czarnym, skotłowanym niebie. Przed nami kolejny zbieg po szarej, spływającej mazi, albo strumieniem, od którego palce mam skostniałe z zimna. Zaciskam je teraz mimowolnie z całych sił. Tomek pociąga nosem, ociera wierzchem dłoni usta i ze wstrętem strzepuje wodę. Spogląda na mnie. Trochę jakby prosząco. Ruszam dalej. On za mną, z ociąganiem. Nie widzę go zresztą. Staram się nie zjechać po błocie w dół. To bez sensu. Jeden nieuważny ruch i kontuzja gotowa. Myślę. Co się właściwie takiego stanie, jak przerwiemy? To nie jest przecież bieg. To jakaś parodia. Chciałbym zdjąć te cholerne buty. W ogóle zrzucić z siebie tą przesiąkniętą wiatrem i wodą imitację ubrania. Palce u nóg mam zaciśnięte, podwinięte i skostniałe. Czuję tylko tępy ból. Jaki wynik będziemy mieć w takich warunkach? I w sumie, czy to do cholery ważne? Zjeżdżam trzy metry w dół. Podpieram się ręką, żeby nie upaść i zdzieram skórę na dłoni. Tomek zatrzymuje się obok. Obmywam rękę w stróżce, która płynie środkiem ścieżki. Podnoszę się i wzdycham głęboko. Nie, no faktycznie mam już dość. Patrzę na Tomka. On na mnie. Obaj już wiemy. Ruszamy. Nieco wolniej i ostrożniej. Do czekpointu jest jakiś kilometr.

Później, gdy siedzę już suchy i ogrzany moje emocje zmieniają się. Znów zaczynam myśleć. Patrzę na rękę. Lekko zdarty naskórek. „Ty ciapowata babo” – przychodzi mi do głowy. Czy naprawdę bym nie dobiegł? No oczywiście, że nie. Nie byłem nawet zbytnio zmęczony. Było zimno, nieprzyjemnie, ale… Jestem coraz bardziej wściekły. Na siebie. Na tę całą sytuację. Co mnie do cholery podkusiło? Nie dobiegłem, bo padał deszcz? Pójdę i powiem „kochanie, nie dobiegłem, bo było mi mokro”? Do cholery. „Boże jakim jestem dupkiem” – myślę. Zszedłem z trasy, choć spokojnie mogłem jeszcze biec. Nie rozumiem. Właściwie dlaczego zszedłem z tej cholernej trasy? „No i pięknie” – gratuluję sobie. – „Właśnie dałeś ciała”.

No właśnie. Dlaczego Andrzej zszedł? Zakończył bieg, choć mógł spokojnie biec dalej. Nie było miło – to fakt. A gdyby postąpił tak w biznesie?

Przyczyn zapewne było wiele, ale tym razem zwróćmy uwagę na jedną z nich: zakłócenia. Pojawią się przy każdym większym wyzwaniu. Ale jeśli z powodu nich będziesz odpuszczać, nigdy nie wygrasz. Co ja mówię! Nigdy nie dotrzesz do celu. Ale zaczekajmy jeszcze chwilę i przeanalizujmy inny kejs.

 

Plany i strategie

  Jeśli polegniesz w przygotowaniach

  jesteś przygotowany by polec

  (If you fail to prepare, you’re prepared to fail)

  Mark Spitz

1999 rok. Sewilla. Robert Korzeniowski biegnie na 50 kilometrów. Jest w dobrej formie i jest skoncentrowany. Jednak już na pierwszych kilometrach stanowczy atak przypuszcza Rosjanin German Skurygin. Oddala się od Roberta z prędkością rakiety. Jest dużo starszy i kompletnie mu nieznany. Robert zaczyna myśleć. Jest zaskoczony. Patrzy na swoje tętno, które w tej chwili wynosi 170 – 180 uderzeń na minutę, czyli aż kilkadziesiąt procent więcej niż normalnie w trakcie biegu. Takie tętno byłoby normalne jedynie na finiszu. Tymczasem do mety jest jeszcze bardzo daleko. Robert analizuje. Jest zaskoczony. Do myślenia wkradają się emocje. Zaczyna obawiać się kontuzji. Wreszcie podejmuje decyzję by zejść z trasy. Dopiero po chwili, po zejściu z trasy zdaje sobie sprawę, że to nienaturalnie wysokie tempo było wynikiem stresu. Został kompletnie zaskoczony i – jak to przyznał późnej – spalił się psychicznie. Co ciekawe Skurygin wygrywa bieg ale zostaje zdyskwalifikowany za doping.

Robert zaczyna stosować planowanie. Opracowuje co najmniej pięć realistycznych planów na każdy bieg. Są w tych planach reakcje na ataki rywali, na warunki atmosferyczne, na prawdopodobne zagrożenia, które mogą pojawić się na trasie. Bierze pod uwagę ucieczkę konkurentów w połowie trasy, lub dojście 6-7 zawodników z finiszem jednego z nich przed końcem trasy. Do planów dodaje kluczowe momenty, które powinny wystąpić by wdrożyć dany plan. Czy konkurent, który próbuje uciec należy do grupy głównych rywali? Czy ma szansę na wytrzymanie tempa i sukces? Wszystko po to by na trasie nie musieć już rozważać takich dylematów.

Olimpiada w Atenach w 2004 roku to już inna historia. Bieg na 50 kilometrów. Robert ma już doświadczenie w tworzeniu planów. I znów Rosjanin. Tym razem Denis Niżegorodow przypuszcza atak na piętnastym kilometrze. Niżegorodow jest mocny. Kilka miesięcy temu zdobył rekord świata na tym dystansie. Nie ma czasu na myślenie. Proces decyzyjny musi być krótki, zautomatyzowany ale poprawny. Na szczęście Robert przygotowany jest na szereg wariantów. Wie, że obecna przyjemna temperatura 25 stopni Celsjusza zmieni się dość szybko i może dojść nawet do 40 stopni. Robert odpuszcza. Rosjanin spala się. Na trzydziestym trzecim kilometrze Robert spokojnie go dochodzi i wyprzedza. Tym samym wygrywa bieg i zdobywa olimpijskie złoto.

Robert opracowuje swoje własne plany na wygraną i dokładnie je ćwiczy. Przed mistrzostwami świata w Paryżu układa własny plan. Chce przyłączyć się do 3-4 osobowej grupy i wykonać sprint na ostatnich czterech kilometrach. Morderczy plan. Ćwiczy go więc wielokrotnie przed startem. Gdy dochodzi do zawodów i dochodzi do owego magicznego czwartego kilometra przed metą jego organizm mówi, że nie ma już sił. Ale plan był ćwiczony wielokrotnie. Robert nie zastanawia się. Wmawia sobie, że to nie bieg na 50 lecz na 20 kilometrów i nie końcówka lecz początek. Rusza. Wykonuje zaplanowaną strategię w stu procentach i wygrywa mistrzostwo świata.

 

Model

  Bez wewnętrznej dyscypliny

  sukces jest niemożliwy, kropka.

  Lou Holtz

Co Andrzej i Robert zrobili źle przy swoich przegranych? Każdy z „nich” popełnił błąd na innym etapie drogi do sukcesu. Andrzej w fazie zadania, Robert zapomniał o posiadaniu planu.

Zacznijmy od Wzoru i Roberta. Wzór jest banalny:

Mamy dwie fazy.

  1. Analiza –> 2. Działanie

Kiedy analizujesz sytuację, zwłaszcza w obliczu piętrzących się problemów, musisz wykonać dwie zasadnicze rzeczy.

  1. Dopuszczać do głosu myśli i pomysły sprzeczne z dotychczasowym myśleniem. Jeśli pracujesz w grupie, musisz dopuszczać do głosu tak zwanych konstruktywnych krytyków. Oni uchronią cię od myślenia grupowego. Myślenie grupowe zawiodło zespół Nixona do afery Water Gate, a dowódców podziemnej armii polskiej do Powstania Warszawskiego. Myślenie grupowe to dopuszczanie do głosu tylko tych, którzy myślą tak, jak większość grupy. Jeśli pracujesz sam, musisz dopuszczać do głosu myśli alternatywne. Takie, które są ci nie na rękę.
  2. Tworzenie planów i reguł wejścia. Na podstawie szerokiej analizy sytuacji – również z uwzględnieniem głosów krytycznych, należy stworzyć plan. Nie jeden. Plan A prowadzi cię do sukcesu – jeśli wszystko pójdzie dobrze. Plan B musisz włączyć, jeśli zaistnieją określone, negatywne okoliczności. Te okoliczności musisz znać. To moment ostrzegawczy. To reguły wejścia w plan B. Pojawiają się – zarzucasz plan A i zmieniasz swoją strategię.

Zapiszmy to według wzoru:

analiza = myślenie krytyczne + tworzenie planów

Robert Korzeniowski nie tworzył planów jednotorowych. Nastawionych wyłącznie na spodziewane zachowania rywali i przewidywalne sytuacje. Tworząc plany myślał krytycznie. Wiedział co zrobi jeśli nastąpi atak ważnego rywala w połowie dystansu, ale wiedział również co zrobi gdy ten atak nastąpi w złym momencie lub w niesprzyjających warunkach pogodowych. Nie doszedłby do tego bez krytycznego myślenia. Niektóre plany kazały mu atakować inne odpuścić. Wszystkie powstały na bazie słuchania wewnętrznego krytyka – i zgromadzonej wiedzy oczywiście.

Przejdźmy teraz do drugiej fazy. Masz już plan. A nawet nie jeden, tylko kilka. Co powinieneś zrobić? Zacząć działać, powiesz? Przede wszystkim powinieneś odciąć się od zakłóceń. Napiszmy drugi wzór i przeanalizujmy:

działanie = flow – zakłócenia

Co zrobił Andrzej? Biegnąc cały czas dopuszczał do siebie zakłócenia. Myślał o tym jak mu zimno, myślał o bólu stóp, rozmyślał o tym, czy cel jest „wystarczający”, by się tak męczyć, wreszcie dopuszczał do głosu defetystyczne pomysły Tomasza. To nie mogło się dobrze skończyć. To nie było działanie. A przede wszystkim to nie było flow.

Flow to stan między satysfakcją a euforią, wywołany całkowitym oddaniem się jakiejś czynności. Twórcą tego pojęcia jest Mihály Csíkszentmihályi. O flow napiszę jeszcze przy innej okazji, ale tu warto podkreślić, że flow pojawia się przy zadaniach stanowiących dla nas wyzwanie, trudnych, oraz wtedy, kiedy koncentrujemy się całkowicie na ich wykonywaniu. Czujemy się wtedy całkowicie pochłonięci tym, co robimy. Odczuwamy satysfakcję, a nawet uniesienie. Czas upływa szybciej. Jesteśmy tylko my i zadanie.

Ale, żeby dojść do flow, musisz odciąć się od zakłóceń. Jedyne, na co powinieneś zwracać uwagę, to reguły wejścia. Pamiętasz, co mówiłem na temat tworzenia planu B? Musisz wiedzieć, jakie sygnały powinny go uruchomić. Na te sygnały musisz zwracać uwagę. Reszta jest nieważna. Reszta to konieczność. Przeszkody i wysiłek, które zawsze towarzyszą wyzwaniom. Po fazie analizowania i po wdrożeniu właściwego planu jedyne, co możesz zrobić, to całkowicie skupić się na zadaniu. Jeśli zadanie jest trudne, piętrzy przeszkody, jeśli pewne działania są przykre, a nawet bolesne, to skupianie się na nich jest dopuszczaniem do siebie zakłóceń. Oddalasz się wtedy od celu. Obniżasz swój poziom wykonania. Może być tak, że nigdy do tego celu nie dotrzesz, mimo że był on w twoim zasięgu.

Podsumujmy zatem te dwa etapy i to co w nich należy wykonać:

Faza planowania: dopuszczanie krytyka, decydowanie, tworzenie planów i reguł ich uruchomienia

Faza działania: odcinanie się od krytyka, działanie, uruchamianie technik utrzymujących nas w działaniu

Niemałym problemem jest też odróżnienie jednej fazy od drugiej. Jak to? – powiesz –przecież to dziecinnie łatwe! Nie koniecznie. Na przykład u sportowców istnieje naturalna tendencja do włączania planowania i analizy podczas biegu. Andrzej nie tylko dopuścił  do siebie zakłócenia w biegu Rzeźnika, ale zaczął też analizować. Nie miał wcześniejszego planu. Jego analiza w czasie biegu była zakłócona emocjami. Nieprawidłowa.

Nowe warunki i nowe działania konkurencji w biznesie też mogą cię „wrzucić” w ponowne przejście do planowania, krytycznego myślenia i podważania podjętych strategii. Czy to już są warunki, przy których należy się ponownie zatrzymać i przeanalizować sytuację czy tylko warunki do wdrożenia planu B? To trudna decyzja. Jeśli nie masz planu, który odpowiadałby aktualnie powstałym warunkom to z pewnością powinieneś się zatrzymać.

 

Sahara

  Samo się nie myśli, jak grzmi samo

  lub samo się błyska

  S.I. Witkiewicz

Leżę w szpitalu polowym. Lekarze robią sobie ze mną zdjęcia. Właściwie nie ze mną, a z moimi nogami. Czegoś takiego jeszcze nie widzieli. Stopy są tak spuchnięte, że nie widać kostek. Rany od otarć pokrywają piętę i boki stopy tak dokładnie, że niemal nie widać skóry. Do tego bąble pęcherzy na palcach. Wyglądają jak kolonie egzotycznego ukwiału, pączkującego na żywym ciele. Nie mogę stać, a co dopiero chodzić. Przebiegłem właśnie 80 kilometrów w Maratonie Piasków. Mam za sobą dwieście i cztery mordercze etapy. Ostatnie 13 godzin po piachu, kamieniach, wzniesieniach i słonych jeziorach zrobiły swoje. Moje mięśnie drżą jak podłączone do prądu. Ale to nie energia. To sygnał rozpadającego się na kawałki ciała. Nie mogę ruszyć nogami bez szczególnej koncentracji i wysiłku.

Półtorej godziny. Tyle lekarze potrzebują, by skalpelem, środkami dezynfekującymi, maściami i bandażami doprowadzić moje stopy do stanu, w którym nie umrę od zakażenia. Zwlekam się z kozetki. Ledwo łapię równowagę. Przede mną największe wyzwanie w życiu – dojść do namiotu.

Małymi kroczkami. Z szeroko rozstawionymi rękami, jakoś mi się to udaje. Opadam na koc. Stękając i nieudolnie podnosząc stopy do góry, przygotowuję stelaż dla żywych trupów – wymyślony już wcześniej. To dwie butelki położone na płask. Na nich kładzie się łydki – tak, by stopy wisiały nad ziemią. Stelaż stosuje każdy z nas, bo dotknięcie piętami podłoża jest jak przykładanie rozpalonego metalu do ciała. Ze stelażem daje się jakoś zasnąć i nie czuć bólu. Jest późny wieczór 10 kwietnia 2013 roku. Inni jeszcze dobiegają. Będą tak się pojawiać do rana. Zanim zapadnę w letarg myślę o swoich stopach. Nie jest dobrze. Nie jestem w stanie chodzić. Nie jestem w stanie założyć butów. Stopy mam owinięte bandażem, jak mumia. Kostki zniknęły całkowicie pod opuchlizną. Czy to koniec? Koniec mojej przygody? Nie dobiegnę? Nie dam rady… Może… jutro…

Budzę się wcześnie rano. Pierwsze, co oglądam, to swoje stopy. Nadal spuchnięte. Może nieco mniej. Trudno powiedzieć. Dzisiejszy dzień to jedyna w całym biegu przerwa. Ludzie jeszcze teraz dobiegają do mety. Niektórzy spali na pustyni. Muszę wymyślić, co zrobić. Próbuję wstać. Czuję, jakby rozpalony metal dotykał moich stóp. W aseptycznych torebkach na nogach robię kilka kroków. Każdy z nich to walka. Walka o równowagę. Walka o to, by zmusić się do kolejnego ataku bólu. Nie. Nie dam rady. Nie wyjdę się nawet wysikać. Wracam do posłania. Kładę nogi na butelkach i myślę.

Cholera. Jeśli tak będzie jutro rano, to nie dam rady. Rezygnuję. Po prostu zrobienie kolejnych 42 kilometrów będzie nie do przejścia. Mógłbym przywiązać stopy do butów i tak, z kijem w ręce, iść. Czy zmieściłbym się w limicie czasowym? Pewnie nie, bo im dalej w pustynię, tym gorzej. Ta wersja odpada. Zresztą, jest niebezpieczna. Nie podobają mi się takie myśli. Nie podoba mi się cała ta sytuacja. Nie przyjechałem tu, żeby na ostatnim etapie odpaść, z powodu opuchniętych stóp. Myśl Andrzej, myśl. Skrywam twarz w dłoniach. Co robić? Co robić?

Leżeć. Nie tykać stóp. Niech wiszą – to najważniejsze. Wszystko, co mogę zrobić, zrobię tutaj, na leżąco. Jest cały dzień i wiele niewiadomych. A jeśli opuchlizna zejdzie? Jeśli będę w stanie chodzić? Dobrze by było. Uśmiecham się. Jeśli zejdzie. Jeśli założę buty i dam radę w miarę normalnie iść, to startuję. W miarę biegu zapomnę o bólu. Pomoże rozgrzane ciało i adrenalina. No i ketonal oczywiście. Tak. Tak zrobię. To jest plan. Jeśli jednak po pół godzinie nie będzie lepiej, tylko gorzej, jeśli adrenalina, leki i wysiłek nic nie pomogą i zamiast biec będę mógł tylko niezdarnie iść… Wtedy nie ma co. Muszę odpuścić. Pustynia to nie chodnik pod domem. Nie zamierzam z niej wrócić w plastikowym worku. Na taki plan muszę się przygotować. Zaczynam iść, kuśtykać – w najbliższym punkcie kontrolnym schodzę. Jest jeszcze plan C. To kompletna porażka. Jeśli nie włożę nóg do butów, to zostaję.

Uspokaja mnie to. Przynajmniej wiem, na czym stoję. Na stopy nie mam wpływu. Mogę jedynie leżeć, dużo pić i spać. Sen leczy. Zresztą, biegłem pół nocy. I wcześniej cztery dni. Sen, czy półsen, przychodzi łatwo. Budzę się jedynie, by zrobić sobie kaszkę na wodzie – to podstawowe jedzenie, jakim się tu żywię. Jest lekkie i pożywne. Chociaż kompletnie bez smaku. Znów śpię. Piję. Doczłapuję do toalety. Tak schodzi dzień. Potem zapada noc.

Rano budzę się jak zwykle za wcześnie. Pierwsze spojrzenie na nogi. Widać kostki! To cud. Dotykam palców. Boli, ale nie tak jak, wczoraj. Jeszcze nie próbuję włożyć nóg do butów. Jeszcze dam im chwilę. Godzinę, półtorej. Jem śniadanie. Przychodzą maile od ludzi z Polski, którzy wspierają mnie na wszystkie możliwe sposoby. Pochylam się nad kartkami i chwilami mam łzy w oczach. Ludzie wierzą we mnie. Dodają mi otuchy. „I tak już dużo zrobiłeś Andrzej!” To mnie wzmacnia. Jest to jedna z podstawowych rzeczy na tej nieprzyjaznej pustyni przywracająca moją motywację, ładująca moje baterie. Napawam się tym. Chłonę.

Wreszcie jest ta pora. Ostrożnie wsuwam prawą stopę w za duże buty. Powoli. Skóra jest jak pachwina baletnicy. Wrażliwa na każdy dotyk. Czuję każde zagięcie, każdą nierówność. Stopa pasuje idealnie, jakbym się z takimi – o dwa numery za dużymi nogami – urodził. Wkładam lewą. Też wchodzi, choć na końcu muszę docisnąć i to sprawia ból. Wstaję. Nie jest tak źle. Lekkie pieczenie. Ból zastałych stawów. Zaczynam delikatnie. Małymi kroczkami. Chodzę w kółko, by rozruszać mięśnie. Śmiesznie to wygląda. Stąpam jak szpieg z krainy deszczowców. Rosjanie z namiotu śmieją się. Ja też. Nie wiem czy do nich, czy z tego, że mogę chodzić.

Po godzinie idziemy na start. Rozgrzewka i ketonal zrobiły swoje. Czuję swoje stopy. Ból to tu, to tam, ale nie jest to coś, z czym bym sobie nie poradził. Tak myślę. W obowiązkowym rytuale skakania do higway to hell (taki tu zwyczaj) nie biorę udziału. Startujemy.

Z początku idzie dobrze. Ścieżka jest gładka. Po bokach kamienie. Temperatura rośnie, ale szczyt osiągnie dopiero za kilka godzin. Skręcam w prawo w kierunku wzniesienia. Dalej w dół, ostrożnie, bo wszystko zawalone kamieniami. Czuję ból. Każdy krok to jakby ktoś przejeżdżał mi piłą po kostkach. Buty nie piłują. Są dociśnięte. To tylko poraniona skóra ma już dość. To oczywiście nie są jeszcze żadne wskaźniki by przejść do planu B. Skupiam się na każdym kroku. Rozkładam ruch na części. Jak postawić stopę. Jak przenieść ciężar i wybić się przy każdym kroku. Jak trzymać ciało, tułów. Kontroluję oddech. To jest jak mantra. Drobne korekty wciągają, hipnotyzują. Pilnowanie oddechu, ruchu rąk, wybijania się, trzymania tempa… Analizuję. Jestem cały gdzieś w sobie. Myśli uciekły. Jest tylko zadanie, oddech i nogi.

Żeby nie zwolnić, dzielę cel na części. Tylko do tamtej skały. Tylko do tego martwego drzewa. Tylko do szczytu wzniesienia. A potem dalej, dalej. Nie zatrzymuję się. Mijam pierwszy czekpoint. Dostaję wodę i ruszam dalej. Podłoże zmienia się w piach. Tego najbardziej nie znoszę. Jego drobinki wchodzą w najlepiej nawet zawiązane buty. Trą jak diamenty. Nogi zapadają się. Właściwie nie biegniesz, tylko brniesz jak w smole. Pot zalewa oczy. Oddech się rwie. Patrzę przed siebie. Góra piachu przede mną ma chyba kilkaset metrów wysokości. Nie daj się Andrzej. Jeszcze trochę. Na tą górę nie wejdziesz? Potykam się. Wystawiam język jak pies i dyszę. W głowie pojawia się jakiś głos. „Tak Andrzej dajesz, dajesz.” „I proszę państwa upadł. Ale nie. Oto podnosi się. Tak widzimy go jak wstaje i brnie dalej.” – to głos komentatora. Nade mną kamery. Cała Polska patrzy. Ludzie wstrzymują oddech. Widzę ich w swojej głowie – „Nie proszę państwa to chyba niemożliwe. Mówiliśmy przed transmisją, że nie wiadomo, czy zacznie, nie wiadomo, czy stanie na starcie. Wszyscy widzieliśmy te stopy. Ale teraz biegnie. Jak on to robi? I czy ja dobrze widzę? Czy on jeszcze przyspiesza? Proszę państwa to niesamowite. Tak jak Justyna Kowalczyk, która potrafi jeszcze na ostatnich metrach dać z siebie wszystko, jak pięknie wygrywa czasem Marid Bergen, tak Andrzej Gondek, nasz człowiek na tych piekielnych bezdrożach, pod tą niewyobrażalną górę piachu podkręca jeszcze tempo!”

Jestem na górze. Przez pot w oczach niewyraźnie widzę. Zwalniam do chodu. Pode mną płaska, jak stół, świecąca tafla. Uśmiecham się do siebie szyderczo. „Tak grasz cholerna pustynio? No to zobaczymy”. To pode mną, to najgorsze piekło. Sześćdziesiąt stopni w słońcu i znacznie więcej na tafli wyschniętego jeziora. Ono jest jak ustawiona na środku piekła patelnia. Powietrze faluje nad płaskim, spękanym gruntem, jakby chciało uciec z tego miejsca. Jakby nie wytrzymywało panującego tam żaru i leciało w górę ze świstem, jak wystrzelone z łuku. Zbiegam w dół. Gdy wbiegam w to piekło, moje nogi uderza ogień. Równie dobrze można iść po lejącej się lawie. Łydki płoną. Prawie czuję skręcanie się włosów na nogach. Gdzie jest jakiś punkt, do którego mogę dobiec? Jakieś iluzoryczne miejsce sukcesu? Śmieję się w duchu. Tak. Za jakieś siedem kilometrów. Wraz z kolejnym punktem kontrolnym. Biegnę. W ciszy, poza oddechem i tępym stąpaniem stóp słychać coś jeszcze. Na początku wydaje mi się, że to ubranie, ale nie. To wystrzały. Małe wystrzały. Chyba nie odległe. Co to jest? Aż chciałoby się zatrzymać, ale jeśli stanę, to nie wiem, czy ruszę dalej. Zapadam się w sobie. Nasłuchuję. Trach, trach…trach, trach. Spoglądam zamglonymi oczami w bok. I wreszcie widzę. To pustynia! To rozgrzane do czerwoności dno jeziora. Pęka. Raz za razem. Puszczają więzy. Ziemia nie wytrzymuje. Rozpada się, i drobinki gliny strzelają w górę. Jakby ktoś piekł źle wyrobione garnki. Teraz to widzę. Raz po raz, gdzieś niedaleko. Trach, znów trach. Takiego zjawiska nigdy nie zobaczysz, jeśli tu nie wbiegniesz.

Zajęty swoimi myślami nie zauważam, że doganiam jakiegoś Austriaka. Chwilę biegniemy razem. Cisza. Dwie pary kroków i pękająca ziemia.

– Ale… bym się teraz… napił zim… nego piwa – mówi nagle łamanym angielskim. Uśmiecha się niezdarnie.

Że co? Co on właściwie powiedział?? „Co za absurd.” – myślę. Zimnego? Piwa? Na pustyni?…

Też bym się napił. O, jak dobrze byłoby siąść w cieniu palmy i zlać gardło czymś lodowatym i gorzkim. Aż czuję na wargach ten smak. I nagle czuję też, że są strasznie wysuszone. Że bolą. Że nie mogę nawet się szerzej uśmiechnąć, bo pękną jak ta ziemia wokół nas. Wścieka mnie to. Już wiem! Wiem o co chodzi. To Syndrom Rzeźnika. Wcześniej tych warg nie czułem, a teraz, w obliczu tego absurdalnego wyobrażenia, wszystko zaczęło mnie boleć. O nie. Nie mój kochany. Tym razem tak nie będzie. Nie zejdziesz i nie pójdziesz na to absurdalne piwo. Zresztą czy był taki plan? Czy miałeś taki plan? „Jeśli ktoś ci powie, że che mu się pić to zakończ bieg?” Absurd. Mówię coś do Austriaka, żeby się nie odzywał. Nawet nie wiem co. Mam tylko nadzieję, że nie jestem zbyt chamski. Zamykam się w sobie. Wyrzucam z głowy ten obraz. To całe piwo i palmy. Teraz jestem tutaj. Szczęściem jest kolejne minięte uschnięte drzewo i łyk wody. To jest szczęście. Cała moja nagroda. Przyspieszam. Zostawiam go z jego myślami. Niemal pewien jestem, że go ściągną na dno. Że nie zobaczymy się już na mecie. Jeszcze jakieś trzy kilometry patelni. Potem mój mały sukces, czyli czekpoint. Co dalej – nie ważne. Po prostu będę biegł. Nogi bolą, ocierają, ale to nie jest ten poziom, który sobie przewidziałem. Jest tak jak sobie zaplanowałem – będzie boleć, ale będę mógł biec. Zaciskam więc zęby i ignoruję ból. W głowie znów słyszę głos komentatora. Opowiada o tej przeklętej patelni. O płonącej pustyni. Uśmiecham się. Jestem tylko ja i to piekło.

Andrzej dobiegł. Był sto pięćdziesiąty. Na pierwszy raz i na tysiąc sto ludzi. Myślisz, że to mało? Teraz dobiega w pierwszej dwudziestce. Ile rzeczy mogło się stać na Saharze? W ilu miejscach mógł polec, a jednak dotarł do celu? Ciekawi mnie, czy potrafisz w zachowaniach Andrzeja odnaleźć reguły, o których mówiliśmy. A może coś więcej? Dlaczego tak ważne było pozostawienie tego Austriaka w tyle? Czy to się w ogóle przekłada na biznes? Andrzej mówi, że tak. Ja też tak sądzę. Jak? Dowiesz się z dalszej części historii. A teraz zapraszam Cię do dyskusji na Linked In. Znajdź przekazane przeze mnie reguły w zachowaniu Andrzeja. On robi to intuicyjnie. Ja powiem ci, jak to robić świadomie.

Do zobaczenia.

Leszek Greń

 Andrzej Gondek. Autor książki „GRANICE SĄ W NAS” jest pasjonatem biegów długodystansowych. Zdobył Koronę Maratonów Polskich w latach 2011-2012. W 2013 roku ukończył z sukcesem Marathon Des Sables. W 2014r., jako pierwszy Polak w historii i jedna z nielicznych osób na świecie (47) zdobył 4 Deserts Grand Slam. Pomysłodawca, twórca, a obecnie Prezes Fundacji Wybiagaj Marzenia.

Zawodowo jest doświadczonym menedżerem (zespoły do 400 ludzi) z obszaru sprzedaży i marketingu, na poziomie organizacji międzynarodowych . Dobrze zna polski rynek farmaceutyczny.